Pięć miejscowości z Gorlickiego zostało uznane za obszar zapowietrzony zgnilcem amerykańskim. Hodowcy są zaniepokojeni, bronią się, jak tylko potrafią, ale walka z przeciwnikiem jest nierówna.
Pięć miejscowości z Gorlickiego - Łużna, Staszkówka, Biesna, Sędziszowa, Siedliska - zostało uznane za obszar zagrożony wystąpieniem zgnilca amerykańskiego, który dotyka pszczoły, a konkretnie czerw. - To taka choroba, która może zdziesiątkować każdą pasiekę - wyjaśnia nam Kazimierz Madzula, pszczelarz z Gładyszowa. - Najbardziej obrazowo: upadek kilkunastu tysięcy pszczół nie jest niemożliwy - dodaje.
Pszczelarze doskonale pamiętają epidemie wywołane przez zgnilca, gdy trzeba było spalić setki uli razem z rodzinami.
Zaatakowany czerw, to mniejsze plony
Piotr Dobek mieszka w Moszczenicy. Od dziecka zajmuje się pszczołami. Od ponad 30 lat - samodzielnie. O zgnilcu dowiedział się z gminnych komunikatów. Martwi się, bo jak mówi, pszczoły to nie bydło, które można zamknąć w oborze. - To normalne w pszczelim świecie, że do ula wpadają „obce” pszczoły - mówi opisowo. - Wystarczy, że kilka z nich będzie nosicielkami przetrwalników bakterii zgnilca. Wtedy cały ul jest zarażony - dodaje.
Dla zwykłych zjadaczy miodu bakteria nie jest niebezpieczna - człowiek nie zarazi się w żaden sposób, może mieć jednak pośrednie skutki, bo im mniej pszczół, tym mniej zapylonych roślin i niższe plony. Jest jeszcze jedna kwestia - hodowcy nie mogą sprzedawać miodu od chorych pszczół. Człowiekowi nie zaszkodzi, ale ważniejsze jest, by nie rozpowszechniać przetrwalników wspomnianej bakterii, która w takim miodzie może się znajdować. - Choruje czerw, czyli najprościej rzecz ujmując - pszczele niemowlęta - wyjaśnia nam Marcin Przybycień z Powiatowej Inspekcji Weterynaryjnej w Gorlicach. - Objawia się to tym, że plaster z larwami zaczyna ciemnieć, pojawiają się zasklepy i specyficzny zapach kleju stolarskiego. Bakteria zgnilca powoduje, że czerw obumierając, zaczyna przekształcać się w brunatną, cuchnącą masę. Nie ma dla niego ratunku - opisuje.
Przybycień radzi wszystkim pszczelarzom, by dokładnie sprawdzali, co dzieje się w ich ulach - jeśli coś ich zaniepokoi, niech natychmiast to konsultują u weterynarza.
Spalenie ula było sposobem na bakterię
Zgnilec jest chorobą zwalczaną z urzędu. Do niedawna, jedynym sposobem na walkę z nim było spalenie ula z całą rodziną. Pszczelarz dostawał wtedy odszkodowanie. Od roku, wytyczne ministerialne dopuszczają mniej radykalne metody. - Przesiedla się rodzinę na nowy, sterylny plaster do nowego ula - tłumaczy. - Stary ul, razem z ramkami trzeba jednak definitywnie zniszczyć - podkreśla. Przedstawiciel powiatowej weterynarii przypomina, że źródłem choroby są najczęściej zaniedbane pasieki - ze starymi ulami, źle zdezynfekowanymi plastrami. Zakażenie następuje drogą pokarmową. - Dzieje się to podczas karmienia larw przez pszczoły robotnice - mówi dalej Przybycień. W zasklepionych komórkach plastra, przetrwalniki bakterii mogą utrzymywać się wiele lat, dlatego tak ważna jest higiena. Ul jest tak naprawdę, jak szpital, wymaga sterylności.
Przed rokiem, w niedalekiej Porębie Spytkowskiej (pow. brzeski) po ataku zgnilca, nie było innego wyjścia, jak zlikwidować całą pasiekę - sto tysięcy pszczół razem z ulami i całym ich wyposażeniem. Powiatowy lekarz weterynarii zapowiada, że pasieki na zagrożonych terenach będą w najbliższym czasie kontrolowane. Czeka ich mrówcza, żeby nie powiedzieć tytaniczna praca. - Tylko w naszym kole, w Moszczenicy zrzeszonych jest ponad trzydziestu pszczelarzy, mniej więcej połowa to hodowcy z terenu gminy - przytacza.
Szacuje, że wspólnie mają około ośmiuset uli. W każdym jest po kilka ramek - każdą trzeba dokładnie przeglądnąć.
Ul jak najbliższa rodzina, inaczej nici z miodu
O swoje pszczoły dbam jak tylko mogę - podkreśla Piotr Dobek. - Często sprawdzam, co dzieje się w ulach. Mam nadzieję, że dzięki temu uda mi się zapobiec chorobie - zwierza się. Madzula mówi to samo: chcesz mieć miód, musisz dać wiele pracy, troski i zainteresowania. - Podczas gdy jedni grzmią, by pilnować, sprawdzać, inni żadnej wagi nie przykładają - denerwuje się. - Najgorsi są tacy niedzielni „trzymacze pszczół”, którzy chcieliby mieć wszystko za nic - psioczy wprost. I opowiada o tym, jak kilka dni temu wędrował przez lasy nad Ropą i napotkał pasiekę. - Ule były puste, ale wlotki do nich były otwarte, więc obce pszczoły mogły bez kłopotu je penetrować - opowiada. - Odpowiedzialny pszczelarz, nawet gdy obecnie nie ma pszczół, zamyka ule po to, by obce nie mogły tam wchodzić i ewentualnie nie znosić zarazków - podkreśla.
żródło: gazetakrakowska.pl